Radiostacje na polskich statkach w latach 60-tych
Co piszczało w kabinie radiooficera 50 lat temu?
W PLO i PŻM było podobnie.

Kiedyś Andrzej Mleczko w tygodniku ITD rysował tragikomiczne komiksy o wesołym sanitariuszu Zenku. Wzorem tego nawigator, który zajmował się sprawami medycznymi bywał często, niezależnie od statku tak nazywany, bo też najczęściej prezentował podobny poziom wiedzy medycznej.

R/o miał obowiązki dodatkowe poza wachtą, która była dwa razy po 4 godziny równolegle z wachtą pierwszego M na mostku. Było to puszczanie filmów z magnetowidu dla załogi, prowadzenie statkowej biblioteki i łączenie rozmów jeżeli nie udało się z powodu propagacji lub kolejki na Gdynia Radio zrobić tego w czasie wachty. Często poza wachtą wypadał też odbiór Głosu Marynarza i Rybaka. Przy bardzo złej pogodzie stary życzył sobie też pisaną prognozę pogody i facsimile pogodowe co dwie godziny jeżeli tylko były nadawane. Generalnie jednak praca r/o nie była ciężka.

Poza tym obowiązkiem r/o było dbanie o sprawność elektroniki w radiostacji i na mostku. Z tym bywało różnie zależnie od umiejętności r/o. Generalnie absolwenci WSM byli w tym znacznie lepsi. Bywały i wyjątki. Tu możliwości lawirowania były spore. Sprzęt w tamtym czasie, a szczególnie radary, był awaryjny i jeżeli nie naprawiło się w morzu, to w porcie trzeba było wzywać serwis lądowy i siedzieć na statku. Zdolny elektronicznie r/o przeważnie poza "gazetką" był w porcie zwyczajowo wolny. Znane były w firmie tandemy kapitan i r/o. Kapitan, który trafił na bezproblemowego r/o potrafił załatwić mu ponowne zamustrowanie razem z nim. W latach osiemdziesiątych pojawiła się w maszynowni elektroniczna automatyka, dość problemowa i awaryjna, i chociaż formalnie odpowiedzialnym za nią był elektryk lub elektrycy gdy było dwóch to r/o często był proszony o wsparcie.

Przypomniałem sobie komiczną sytuację jaka przydarzyła się mi na Ziemi Białostockiej we wspomnianym w poprzednim poście rejsie praktykanckim do USA. W porcie Milwaukee (w tym mieście robią motocykle Harley) drugi oficer wykręcił się i zostałem posłany wraz z chorym motorzystą do lekarza jako tłumacz. Agent zawiózł nas obydwu do dużego szpitala. Tuż przed wejściem do szpitala motorzysta się przyznał, że jest całkiem zdrowy a jedynie chodzi mu o dostanie za darmo tabletek na wrzody żołądka dla szwagra. Miał ze sobą kartkę z nazwą medykamentu ale francuskiego. Były to czasy mocno przedinternetowe i mimo wertowania grubych ksiąg medycznych lekarz nie był w stanie określić amerykańskiego odpowiednika potrzebnego medykamentu. Wykonano motorzyście rozległe badania z natychmiastowym wynikiem. Byłem pod wrażeniem w porównaniu z zapóźnioną polską medycyną. Najśmieszniejszy był wywiad lekarski gdy zapytany motorzysta wprost po polsku mówił: czy ja wiem, musiałbym spytać szwagra i takie tam podobne. Na szczęście lekarz nic z tego nie rozumiał. Na koniec lekarz powiedział mi, że motorzysta jest hipochondrykiem i że daje mu zestaw witamin na których nie jest to wprost napisane, że są to witaminy i, żebym w żadnym razie mu tego nie mówił.


  PRZEJDŹ NA FORUM